To miała być zbrodnia doskonała. Miron Biernacki (42 l.), który z żoną Marzeną mieszkał w przytulnym domku na obrzeżach Łowicza zniknął nagle w listopadzie 2017 roku. Gdy jego siostra zgłaszała zaginięcie w miejscowej komendzie policji, w najczarniejszych snach nie przypuszczała, że może za tym stać jej szwagierka. Poszukiwania długo nie przynosiły żadnych rezultatów, więc plan morderców zaczynał się spełniać. Nie było ciała, zatem - według niepisanych reguł - nie było zabójstwa. Ale te założenia zaczęły się sypać, gdy przyciśnięta do muru przez śledczych Marzena B. przyznała, że jej mąż wcale nie zaginął, a został zamordowany przez nią i jej kochanka. Okazało się bowiem, że w małżeństwie Biernackich od dawna nie działo się najlepiej, a sąd rozpatrywał właśnie ich wniosek o rozwód i podział majątku.
Zwłoki pana Mirona zostały odnalezione dopiero po dwóch miesiącach w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od Łowicza Łodzi. Niedługo potem zatrzymano kochanka Marzeny B., Mariusza S., który ukrywał się w Niemczech.
Kochankowie stanęli przed sądem, który zdecydował, że za morderstwo odpowiada jedynie Mariusz S.. On został skazany na 25 lat więzienia. Marzena B. usłyszała wyrok 4 lat i 6 miesięcy pozbawienia wolności za zacieranie śladów. Z orzeczeniem wobec kobiety nie zgodziła się prokuratura, która wniosła apelację do sądu wyższej instancji, argumentując, że żona pana Mirosława również brała czynny udział w jego zabójstwie. Sąd Apelacyjny uznał, że tę kwestię trzeba zbadać jeszcze raz, uchylił wyrok i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia.
Dziś (25.02) oboje ponownie zasiedli na ławie oskarżonych i tak, jak w pierwszym procesie nie przyznali się do winy.