Mężczyzna, nim trafił do zgierskiego szpitala, przez długi czas pracował w Monachium w Niemczech. Kiedy z powodu koronawirusa zamykano granicę on postanowił wrócić do Polski.
- Miałem w Łodzi chorych rodziców, pomyślałem, że się nimi zaopiekuje – wyjaśniał przed sądem. - Załapałem się na dosłownie ostatni autobus do kraju. Później już bym nie miał czym przyjechać. To był kurs do Wrocławia. Tam przesiadłem się do autobusu jadącego do Łodzi – dodaje.
Do swojego rodzinnego miasta jednak nie dotarł. W okolicach Zduńskiej Woli stracił przytomność. Karetka zabrała go do szpitala w Sieradzu, gdzie stwierdzono u niego wysoką gorączkę i kaszel. Postanowiono przetransportować go do szpitala zakaźnego w Zgierzu, gdzie wykonano mu test na obecność koronawirusa. Był dodatni.
- Nie chciałem tam zostawać – zeznawał. - Mam lęk przed lekarzami. Kiedyś zabili mi brata pavulonem. Pamiętam, że w Zgierzu leżałem na łóżku na korytarzu. Wstałem z niego, podszedłem do jednej salki, gdzie leżała samotna kobieta. Ona mi powiedziała, żebym do niej nie wchodził, bo mogę się zarazić. Przestraszyłem się. Wyszedłem przez okno i autobusem pojechałem do Łodzi.
Po drodze do swojego mieszkania Adam K. wstąpił jeszcze do swojej siostry. Od niej pojechał już do siebie. Przed drzwiami został zatrzymany przez policję. Okazało się, że był poszukiwany do odbycia kary roku i sześciu miesięcy więzienia. Teraz może spędzić za kratkami więcej czasu.