Dziś (3.12) zeznania składała jedna z lekarek, która w momencie ucieczki mężczyzny pełniła dyżur w szpitalu. - Pan leżał na łóżku na korytarzu. Tam jest monitoring – mówiła. - W pewnym momencie zobaczyliśmy na ekranie, że łóżko tego pacjenta jest puste. Odczekaliśmy chwilę. Myśleliśmy, że może poszedł do toalety. Jego nieobecność się jednak przedłużała. Musieliśmy przebrać się w kombinezon ochronny i razem z pielęgniarkami weszłyśmy w strefę skażoną. Jedno z okien było otwarte, a pacjenta nigdzie nie było.
Adam K. nim trafił do zgierskiego szpitala, przez długi czas pracował w Monachium w Niemczech. Kiedy z powodu koronawirusa zamykano granicę, on postanowił wrócić do Polski.
- Miałem w Łodzi chorych rodziców, pomyślałem, że się nimi zaopiekuje – wyjaśniał przed sądem. - Załapałem się na ostatni autobus do kraju. Później już bym nie miał czym przyjechać. To był kurs do Wrocławia. Tam przesiadłem się do autokaru jadącego do Łodzi – dodaje.
Do swojego rodzinnego miasta jednak nie dotarł. W okolicach Zduńskiej Woli stracił przytomność i karetka zabrała go do szpitala w Sieradzu. Tam stwierdzono u niego wysoką gorączkę i kaszel. Postanowiono przetransportować go do szpitala zakaźnego w Zgierzu, gdzie wykonano mu test na obecność koronawirusa. Był dodatni.
- Nie chciałem tam zostawać – zeznawał. - Mam lęk przed lekarzami. Kiedyś zabili mi brata pavulonem. Wyszedłem więc przez okno i autobusem pojechałem do Łodzi.
Po drodze do swojego mieszkania, Adam K. wstąpił jeszcze do swojej siostry. Od niej kolejnym środkiem komunikacji publicznej dotarł w okolice swojego mieszkania. Przed drzwiami został zatrzymany przez ścigających uciekiniera policjantów. Okazało się, że był poszukiwany do odbycia kary roku i sześciu miesięcy więzienia. Teraz może spędzić za kratkami jeszcze więcej czasu. Jest oskarżony o sprowadzenie niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia wielu osób odpowiada przed sądem. Grozi mu za to do 8 lat więzienia.
Kolejna rozprawa zaplanowana jest na 8 stycznia. Być może wtedy sąd ogłosi już wyrok.