Jak czytamy, średnio do 20 procent pracowników w szpitalu w Pabianicach znika tygodniowo z grafiku dyżurów. Powodem jest zakażenie koronawirusem bądź konieczność odbycia kwarantanny. Dodatkowe dyżuru biorą zatem pozostali, którzy są już na skraju wytrzymałości. - Tylko dlatego to jeszcze nie padło - mówią w rozmowie z TVN24 ci, którzy zarządzają grafikami.
CZYTAJ: Koronawirus w Polsce: pierwsi lekarze w woj. łódzkim skierowani do walki z COVID-19!
Pracownicy służby zdrowia, podczas jednego dyżuru, robią dużo więcej niż w "normalnym" trybie - jak opisuje lekarz ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego pabianickiego szpitala, podczas pełnienia dyżuru szefa SOR, miał również dyżur na internie, a następnie ruszył z załogą karetki do wezwania.
- Musiałem, bo nikogo innego do pracy nie było. Czujemy się, jakby była wojna. A przecież wszyscy wiedzieli, że na jesień będzie druga fala. Nie zagwarantowano nam żadnych dodatkowych środków, żebyśmy mogli poprawić sytuację kadrową - czytamy na portalu.
Zdarzają się również sytuacje, kiedy brakuje lekarzy, bądź miejsc dla "zwykłych" pacjentów. Opisując jedną z nich, lekarz z Pabianic mówi dobitnie: "to jest już medycyna wojenna".
Pomimo tego, że ma dwójkę małych dzieci, w tym morderczym trybie pracy, nie jest w stanie uczestniczyć w ich życiu. Kiedy wraca do domu, już śpią. A później kolejny dzień i kolejny dyżur. Jak opisuje, rzeczywistość stała się koszmarem, w którym coraz częściej nawiedzają go myśli o tym, "żeby zdjąć maskę i przytulić któregoś z chorych i iść na kwarantannę".
Lekarz z SOR-u w Pabianicach, mimo że początkowo zgodził się wystąpić w materiale z imienia i nazwiska, musiał z tego zrezygnować. Pozostaje bezimiennym medykiem, bowiem pracownicy służby zdrowia mają zakaz wypowiadania się w mediach nt. epidemii koronawirusa bez wcześniejszej konsultacji i zgody ministerstwa zdrowia.
Więcej na temat koronawirusa w Łodzi i regionie: